„Odkrywcy Taurus" - American Dream zza Wielkiej Wody. Część 1
Marzenia odkrywcy z dzieciństwa
Cześć, jestem Bartek i mam 10 lat. Siedzę przed telewizorem, w którym promienieje smerfetka, jakże wtedy popularna wśród moich rówieśników. Było to prawie 30 lat temu, siedziałem i patrzyłem na magiczne kino, prosto z innego świata jak na tamte czasy – USA.
Kino, które pokazywało inny świat, ten, który chciałbym zobaczyć, poczuć, poznać. To właśnie chyba wtedy zapadła decyzja, że kiedyś muszę tam pojechać. Nie wiedziałem jeszcze, że to tak daleko z Polski, ale urodziło się marzenie. Marzenie, które spełniam właśnie teraz.
Witaj przygodo, witaj Ameryko...
Moje marzenie było na tyle duże, że byłem gotów pojechać sam, tak więc po tylu latach zebrałem się w sobie i wypełniłem wniosek o promesę wizową.
Celem na pierwszy wyjazd było odwiedzenie Las Vegas, Los Angeles oraz Nowego Jorku. Jakieś 3 tygodnie przed wyjazdem znalazłem grupę na FB, w której gromadzili się obcy sobie ludzie i podróżujący wspólnie w przeróżne zakątki świata. Co mam do stracenia, jadę sam, niczym nie ryzykuję. Jakież było moje zdziwienie, że jest spore zainteresowanie na wspólny wyjazd. Dużo ludzi pisało, ale konkretów nie było. Do czasu... Odezwał się do mnie Leszek, który w nagrodę za ukończenie studiów przez jego syna postanowił mu ufundować wycieczkę właśnie do USA.
Miejsca nam wspólnie odpowiadały, terminy również. W związku z tym udało się wspólnie, w trójkę, wyruszyć w podróż. Spotkaliśmy się na miejscu w Nowym Jorku, skąd w zasadzie za kilka godzin lecieliśmy do Las Vegas.
Las Vegas
Na lotnisku przywitały nas setki automatów do gry, w tle leciał sobie Elvis Presley - Viva Las Vegas. Klimat od razu mówiący, że to stolica hazardu.
Szybkie wypożyczenie samochodu (nie takie szybkie, ale nie ma co zanudzać) i można zacząć chłonąć to, po co tutaj przyjechaliśmy. W Las Vegas w dzień wygląda niespecjalnie okazale. Ot, dookoła palmy, duże hotele i niespecjalnie dużo ludzi (październik). Pomimo różnicy czasu względem Polski (9 godzin do tyłu) i odczucie zmęczenia pokręciliśmy się trochę i pojechaliśmy zakwaterować się do hotelu. Gdy zaszło słońce, miasto zmieniło się nie do poznania... tłumy ludzi na ulicach, pięknie oświetlone hotele, tętniąca muzyka. No cóż, jak na filmach. Poszwendaliśmy się do godziny pierwszej rano. O świcie ruszaliśmy do pierwszej naszej zaplanowanej atrakcji w okolicach Vegas.
Valley of Fire oraz Hoover Dam.
Wyruszyliśmy trochę później, niż chcieliśmy. Zmęczenie lotami oraz późnym położeniem się spać jednak dało się we znaki. Patrząc na plany wydawało się, że pójdzie szybko i gładko. Jednak dojazd wraz ze zwiedzaniem Doliny Ognia to z Las Vegas około cztery godziny.
Skalne tereny i pomimo października - upał, który tam panuje daje do myślenia co dzieje się w miesiącach cieplejszych... Przejazd do zapory Hoovera to około półtorej do dwóch godzin. Mijamy po drodze jeszcze punkt kontrolny, w którym musimy otworzyć wszystkie szyby w aucie i zatrzymać się do kontroli. Warto będąc w Vegas odwiedzić obydwa miejsca.
Zapora robi wrażenie, szczególnie jeśli oglądamy ją z Memorial Bridge. Mocno już zmęczeni ale szczęśliwi tym, że mogliśmy zobaczyć te wspaniałe miejsca wracamy do Vegas. To jeszcze nie koniec tego dnia więc oglądamy kolejną część, łącznie z hotelem Bellagio, przy którym ma miejsce piękny pokaz fontann wraz z synchronizowaną muzyką.
Kanion Colorado
Przywitał nas kolejny poranek. Wyruszamy do Wielkiego Kanionu.
Ruszamy słynną Route 66. Po drodze mijamy miasteczko Oatman, które w 1915 roku przeżywało swój złoty okres...(dosłownie). Odkryte w pobliskich górach złoto przyciągało do miasta setki osób. Po rozkwicie kultu Route 66 miasteczko zyskało popularność i obecnie jest jedną z głównych atrakcji na trasie Route 66.
Miasteczko słynie jeszcze z... dzikich przyjaznych osłów które szwendają się po ulicach i które można dokarmiać! Z Oatman kierujemy się na Kingman, które zostało nawet uwiecznione w piosence „Get your kicks on Route 66” napisanej przez Bobby Troupa.
Robimy drobne zakupy i ruszamy dalej. Mijamy Seligman, w którym stoi drogowskaz pokazujący odległość do... Warszawy. Docieramy do Kanionu, parkujemy samochód i po chwili widzimy coś, co pozostanie chyba w mojej pamięci do końca życia.
Widok Kanionu i jego wielkość to rzecz niewyobrażalna. Widziałem go tyle razy w telewizji, w internecie. Nic z tego... każdy to musi zobaczyć na własne oczy. Kanion posiada kilka linii autobusowych, które rozwożą chętnych turystów po różnych częściach i na różne odległości. Niestety my byliśmy jakieś 2 godziny przed zachodem słońca i nie mogliśmy się wypuścić w najdalszą trasę.
Tutaj widać przyrodę, zwierzęta, namiastkę w miarę nie naruszonego przez człowieka kawałka świata. Po zachodzie słońca postanowiliśmy zrobić sobie jeszcze kilka fotek. To był błąd. Spóźniliśmy się na ostatni autobus zabierający zwiedzających w stronę parkingu. Zrobiło się nerwowo. Było już bardzo chłodno, ciemno i głucho. Autobusem w to miejsce jechaliśmy około 30 minut... więc czekała nas wędrówka, która nie była zupełnie w planach. Po kilkunastu minutach marszu zobaczyliśmy światła nadjeżdżającego pickupa, którego kierowca zlitował się nas kawałek podrzucić. Po tych przygodach około 1 rano dotarliśmy do Vegas.
Death Valley
To była ostatnia nasza noc w Las Vegas, ruszamy powoli i leniwie w kierunku Los Angeles. Po około 2 godzinach docieramy do Doliny Śmierci. To tutaj znajduje się Badwater, słynne wyschnięte słone jezioro.
Legendarne miejsce, w którym zanotowano najwyższą temperaturę powietrza na ziemi +56.7C. Jest to również najniższy punkt w Ameryce Północnej (-86m poniżej poziomu morza). Tutaj również kręcono sceny do Gwiezdnych Wojen.
Ruszamy dalej przez Park Yosemite w kierunku naszego noclegu w miejscowości Merced. Z perspektywy czasu mogliśmy odpuścić jeden dzień w Los Angeles aby zostać i odwiedzić Yosemite ale... kto to wiedział.
W Yosemite spotkała nas niemiła niespodzianka, zostało nam jakieś 40 minut drogi do Merced (była już północ). Z powodu pożaru przemiły policjant przekazał nam, że czeka nas droga powrotna i objazd, który potrwa około 2 godzin dodatkowo...
Cóż. Jedziemy i docieramy przed 3 rano do naszego noclegu.
Plany już porozciągane ale staramy się trzymać wyznaczonych celów. Wstajemy i ruszamy naszym rydwanem dalej, kierując się na południe słynną trasą widokową nr 1. Okolice Monterey pokazują przepiękne wybrzeże Pacyfiku, zwiedzamy Big Sur. Przepiękne punkty widokowe, które warto zobaczyć to Bixby Creek Bridge, Pfeiffer Beach, McWay Falls, Piedras Blancas Elephant Seal.
Późną nocą dojeżdżamy do Los Angeles. Ruch na drogach, które swoją ilością pasów przekraczają moją wyobraźnię jest bardzo duży. W zasadzie środek nocy a tutaj po siedem lub osiem! pasów w jednym kierunku w całości wypełniony samochodami. Ruch na drogach zrozumiemy dopiero rano...
Część druga wyprawy wkrótce...