Odkrywcy Taurus w Dolomitach – splitboardowe przygody Challenge Family cz. 1.
Na początek: czym właściwie jest splitboard? Realizując tej zimy nasze splitboardowe toury w Tatrach, to pytanie padło wiele razy ze strony mijanych po drodze górołazów. Wzbudzaliśmy zainteresowanie, tym bardziej, że "splitowaliśmy" wspólnie z naszym synkiem: 10-letnim Alexandrem.
Splitboard to deska snowboardowa, której konstrukcja pozwala na rozpięcie jej na dwie osobne części umożliwiające podejście na fokach stokiem górskim. Zjazd realizuje się jak na klasycznej desce snowboardowej.
Co daje splitboard?
Wolność… wolność wyboru swojej trasy. Niezależność… od infrastruktury wyciągów. Dostępność… to co wcześniej dzikie i niedostępne zimą w górach staje otworem. Wyzwanie… miejsce, do którego dojedziesz jest proporcjonalne do wysiłku jaki włożysz w swoje podejście.
Otwarcie mojego sezonu splitboardowego nastąpiło w grudniu 2019 r. w Beskidzie Śląskim, gdzie postawiliśmy sobie, w mojej skromnej ocenie, dość wymagający cel, którym było podejście na Skrzyczne. Splitowaliśmy w trójkę wzdłuż oficjalnej trasy narciarskiej, mijając rozpędzonych narciarzy i snowboardzistów.
Dla dziecka, które już parę sezonów snowboardowych ma za sobą, podchodzenie, a nie wjeżdżanie kolejką może wydawać się zniechęcające. To logiczne: po co się męczyć i podchodzić, skoro tuż obok w kilkanaście minut kolejka wwiezie mnie na szczyt, a stamtąd już tylko w dół na desce... Alex należy do tych chłopców, którzy szybko podejmują kolejne wyzwania i splitboard stał się jego drugim ulubionym zimowym sportem obok klasycznego snowboardu. Teraz ja dołączyłam do rodzinnego zespołu.
Czym się różni splitboard od snowboardu?
Splitboard oferuje kompletnie coś innego, na pewno dziwnego dla snowboardzisty: oto na początku zamiast jednej deski mamy do nóg przytwierdzone dwie jakby narty, w dodatku stwarzające wrażenie odwrotnego zapięcia: noskami na zewnątrz. Dla dziecka, a nawet dla dorosłego przyzwyczajonego do deski snowboardowej jest to niewątpliwie dziwne uczucie. Najzabawniej było na zjazdach, gdy deski splitboardu należało ustawić w tzw.pług lub kiedy nogi rozjeżdżały się, każda w inną stronę. Splitboard to hybryda: niejako połączenie nart i snowboardu. Najprościej ujmując: podchodzi się na nartach, które na szczycie spina się razem w jedną deską snowboardową, by na niej zjechać.
Dla narciarzy już od dłuższego czasu istnieje możliwość eksploracji gór w postaci nart skitourowych, dla snowboardzistów jeszcze do niedawna nie było alternatywy. Jedyne rozwiązanie polegało na założeniu rakiet śnieżnych i przymocowaniu deski do plecaka, co nie było do końca satysfakcjonujące. Splitboard stanowi przełom w snowboardowym freerajdzie.
Jaki sprzęt jest potrzebny do uprawiania splitboardingu?
Obsługa splitboardu jest zasadniczo prosta i szybka. Kluczem do tego jest oczywiście dobrze dobrany sprzęt. Dopasowany split i odpowiednie buty. Moim zdaniem, najwięcej czasu zajmuje zdjęcie fok i zabezpieczenie znajdującego się na nich kleju poprzez przyklejenie specjalnej siateczki. Trudność może pojawić się, przede wszystkim wtedy, gdy w górach mocno wieje i trzeba bardzo uważać, by nie stracić części ekwipunku.
Pierwsze dłuższe toury przecieraliśmy w Tatrach. Styczniowe całodzienne wejście na Kasprowy Wierch, z Kuźnic, z przystankiem w Murowańcu, było spełnieniem naszych marzeń. Po wielogodzinnym podejściu już po zachodzie słońca osiągnęliśmy szczyt Kasprowego Wierchu. Wszystko ułożyło się w idealną całość: piękny dzień, doskonały warun pod splitboard w górach, trasa z przystankiem w schronisku Murowaniec na posiłek, a na koniec zwieńczenie wielogodzinnego wysiłku: długi zjazd z Kasprowego Wierchu w świetle księżyca. Oprócz nas na stoku nie było innych dusz. Cieszyliśmy się jak dzieci. Rozpierała nas duma, że to potrafimy, a przede wszystkim tego chcemy - cała nasza trójka! Alex stał się naszym równoważnym partnerem.
Ośmieleni tym, co zrealizowaliśmy w polskich Tatrach, w naszych głowach zrodził się bardziej śmiały plan: splitboarding we włoskich Dolomitach.
Idąc za ciosem i na bieżąco śledząc warunki pogodowe podjęłam spontaniczną decyzję wyjazdu we włoskie Dolomity, w okolice Cortiny. Zakochaliśmy się w tym miejscu przed 3 laty, gdy wówczas parę dni spędziliśmy w górach, śpiąc latem „na dziko” w rozkładanym na noc namiocie przy samochodzie, szybko składając go przed 6 rano, by nie narazić się miejscowemu szeryfowi. Zrealizowaliśmy wówczas wspaniałe wędrówki w masywie Tre Cime di Lavaredo.
Dolomity to magia, o każdej porze roku! Plan był dość zwariowany: śpimy zimą w namiocie.
Długo się nie zastanawiając zapakowaliśmy wyprawowego boxa Taurus Adventure 480 na dach naszego Jeepa i ruszyliśmy w drogę. Kierunek: Misurina we Włoszech! Optymistyczna prognoza pogody była tylko na jeden dzień: na środę! Wiedzieliśmy, że to jest właśnie: TEN DZIEŃ. Teraz, albo … dopiero za rok!
Był początek marca 2020 r. Już wtedy w mediach pojawiało się coraz więcej informacji o zagrożeniu związanym z koronawirusem. Plan był prosty: nie korzystamy z żadnych pensjonatów czy schronisk, jemy własne pożywienie, unikamy kontaktu z ludźmi.
Chcieliśmy powrócić do majestatycznej doliny Val Fonda, w której byliśmy parę lat wcześniej.
Jednak plany zweryfikowaliśmy na miejscu, gdy się okazało, że przy wejściu do doliny śniegu jest tyle, że nie rozbijemy tam nawet naszego namiotu. Zaspy nie pozwalały wjechać w bok drogi i ciężko było z miejscem parkingowo-biwakowym.
Mieliśmy za to plan B! Podejście na splitach do Schroniska Rifugio Auronzo drogą, którą kiedyś latem pokonaliśmy samochodem. Dobrze pamiętałam, że ten wielokilometrowy wieczorny wjazd nie należał do najłatwiejszych … dla naszego ówczesnego samochodu. Klekot cylindrów i wjazd na pierwszym biegu połączone z nerwowym spoglądaniem na ikonkę grzania się silnika dodawały wtedy niezłego dreszczyku emocji.
W warunkach letnich to zwyczajna, wyasfaltowana, płatna droga, która wjeżdżają samochodami i autobusami turyści z całego świata. Zimą jest tu ,,cicho i głucho” i trudno znaleźć tłumy turystów, zwłaszcza w środku tygodnia.
Dla mnie to była pierwsza noc w życiu w namiocie przy ujemnych temperaturach. Przyznaję, że pomimo pozytywnego nastawienia, miałam tremę. Parę osób powiedziało mi, że jestem szalona, tym bardziej, że realizujemy ten plan z 10-latkiem.
Szkolenie lawinowe – niezbędna wiedza każdego freeridera.
W myśl reguły safety first, Wojtek przeprowadził z nami na miejscu kolejne szkolenie lawinowe. Dla Alexa i dla mnie nie było to pierwsze zetknięcie z tym sprzętem, ale nigdy dość wiedzy, jak działają te urządzenia, które będziemy mieli przy sobie. Już w czasie podróży opowiadał na czym ono będzie tym razem polegać.
Freeride jest górską aktywnością, w którą wkalkulowane jest zejście lawiny. ABC lawinowe w dzikim terenie, w przypadku wystąpienia gwałtownego zejścia śniegu, daje dużą szansę na uratowanie życia. Dla dziecka obsługa detektora jest właściwie zabawą – Wojtek ukrywał detektor w śniegu w różnych miejscach, który Alex potem próbował zlokalizować, kierując się wskazówkami na wyświetlaczu.
Po ćwiczeniach Wojtek podkreślił, że jesteśmy wzajemnie odpowiedzialni za swoje bezpieczeństwo i tylko od towarzysza wędrówki (czyli w tym przypadku od nas samych) i właściwego użycia dostępnego sprzętu zależy, czy są szanse na uratowanie zasypanego przez śnieg drugiego człowieka. W trakcie podróży do Cortiny, Wojtek opowiadał o ludziach pogrzebanych w lawinach górskich, dodając mi w ten sposób dreszczyku emocji.
Alex w ferworze praktycznych ćwiczeń łopatą lawinową cały wieczór spędził przed namiotem budując własne igloo, zachęcony lekturą ,,Anaruk, chłopiec z Grenlandii”. Widząc jego zapał w przekopywaniu śniegu poczuliśmy się bezpieczniej.
Alexowi uszykowaliśmy miejsce w zaparkowanym obok namiotu samochodzie. Spodziewaliśmy się w nocy temperatur ok -10 st, dlatego w razie zimna nie do wytrzymania miał nam to zgłaszać. Na szczęście, noc minęła spokojnie.
Nie powiem, w nocy nie było mi najcieplej i najwygodniej, ale liczyła się przygoda!
Wojtek ma za sobą wielokrotne doświadczenia zimowego biwaku. Do masywu Tre Cime di Lavaredo ma wyjątkowy sentyment: w latach 90-tych zimą na jednej ze ścian tego masywu samotnie próbował pokonać drogę pod nazwą La Strada. Historia troszkę zatoczyła swój krąg, ponieważ pozostawiona wtedy w ścianie przez niego lina, znaleziona została przez polski zespół wspinaczy Alpin Wall Tour, gdy ci w roku 2017 wytyczali własną nową drogę.
Alex w samochodzie przespał całą noc. Ze śpiworu widać było tylko jego czerwony wychłodzony nosek. Twierdził, że pomimo nocnego mrozu było mu ciepło. Ja zaś przyznam: zmarzłam. Na skarpety miałam naklejone ogrzewacze, ale przestały działać ok 2:00 w nocy. Zimno mnie wybudziło, jednak dało się wytrzymać i nawet jeszcze podrzemać do rana. Za to Wojtek spał jak niedźwiedź pogrążony w zimowym śnie, znalazł swoją pozycję i smacznie spał. Nawet nie zwrócił uwagi na to, że z jego materaca zeszło powietrze… Zazdrościłam mu tego. Starałam się nie wiercić i nie przeszkadzać mu.
Obudziliśmy się przed 6 rano. Wojtek wstał pierwszy i zrobił mi kawę. This is love!
Dźwięk odpalanej kuchenki i zapach kawy … Yesssss! Podoba mi się, to jest w moim stylu!
Nie jestem tego dnia najbardziej wyspanym człowiekiem na tej ziemi, ale grunt to pozytywne nastawienie! Wygramoliłam się z namiotu, ze wszystkich warstw śpiworów, koców itp. Widać jeszcze gwiazdy i na niebie nie ma ani jednej chmurki. Zza namiotu rozpościera się widok na cel naszej wyprawy.
Tak, to jest ten dzień, nasz dzień na splitboard! W Dolomitach!
Jakie przygody na nas czekały tego dnia? Śledź bloga Taurus, odcinek drugi już wkrótce… Hej!
Tekst i zdjęcia:
Izabela z Challenge Family:
http://challengefamily.pl/ | https://www.facebook.com/ChallengeFamilyBlog | https://www.instagram.com/challengefamilyblog/
Box dachowy: